czwartek, 14 czerwca 2018

Czy androidy zawładną światem i kiedy to się stanie? - Detroit: Become Human

Jeśli ktoś chociaż trochę obserwuje rynek gier wideo, bez wątpienia nie mógł przegapić premiery gry Detroit: Become Human. Jest to niesamowita produkcja, od której nie mogłam się oderwać, dopóki nie dowiedziałam się jak zakończą się historie bohaterów. Jednak muszę od razu zaznaczyć, że ten wpis nie będzie recenzją, bo kim ja jestem, żeby recenzować gry? Chcę Wam za to powiedzieć trochę o tym, co myślę na temat problemu, który porusza Detroit, bo bez wątpienia jest to produkcja, przy której zaczynamy się zastanawiać nad światem, w którym żyjemy.


Ale dla tych, którzy nie mieli styczności z grą...

Mamy trzech głównych bohaterów: Karę, Marcusa i Connora. Każdy z nich jest zupełnie inny i tworzy wyjątkową historię, a podczas gry wcielamy się w nich na przemian. Tym, co jest tutaj najważniejsze, jest fakt, że cała trójka to androidy, maszyny stworzone przez człowieka po to, żeby spełniać rozmaite funkcje (głownie usługiwanie człowiekowi i wykonywanie prac, których człowiekowi nie chciało się wykonywać). Akcja dzieje się w Detroit (jak nie trudno się domyślić) w roku 2028, kiedy androidy są już ogólnodostępne, widać je wszędzie na ulicach i praktycznie każdy ma jednego w domu. Pojawia się też taki problem, że roboty zaczęły zabierać miejsca pracy ludziom, przez co odbywają się protesty i generalnie są grupy ludzi, który nienawidzą androidów.
Akcja rozpoczyna się tak naprawdę wtedy, kiedy nasi bohaterowie zaczynają się "psuć", stają się defektami. Oznacza to, że czują oni ludzkie emocje (rozpacz po utracie członka rodziny, strach przed śmiercią, matczyną miłość...) i co za tym idzie zaczynają domagać się takich samych praw, jakie mają ludzie.


"To nie jest tylko gra. To nasza przyszłość".

Takie słowa słyszymy od androida, z którym możemy porozmawiać w menu gry. Dreszcz przechodzi po plecach, bo to może być prawda. Zaczynając od tego, że akcja gry dzieje się w roku 2028, czyli w naprawdę bliskiej przyszłości, i kończąc na tym, że przecież proces "robotyzacji" naszego życia w zasadzie już się rozpoczął. Mamy fabryki obsługiwane praktycznie przez same maszyny, automaty, w których możemy kupić bilety na autobus i zamówić jedzenie w McDonald's i interaktywne boty, z którymi można porozmawiać. Na dobrą sprawę nawet problem tego, czy roboty zabiorą nam pracę stał się bardzo aktualny (polecam zerknąć na stronę Will robots take my job? i sprawdzić jak długo jeszcze możecie być spokojni o swoje zatrudnienie).
Muszę przyznać, że chociaż uwielbiam postęp technologiczny i nie wyobrażam sobie życia bez komputera czy smartfona, to życie w świecie, którym rządzą roboty mnie przeraża. Mam gdzieś z tyłu głowy myśl, że nie prowadzi to do niczego dobrego i w końcu ludzkość dostanie za swoje. Ale myślę, że nie czas na moje apokaliptyczne wizje.


Czy androidy mogą czuć?

W Detroit: Become Human osoby, które nie chciały dopuścić do siebie myśli, że androidy są zdolne do ludzkich uczuć twierdziły, że emocje, które odczuwają to tylko błędy systemu. Możemy tylko gdybać co my byśmy zrobili w takiej sytuacji, ale moim zdaniem jeśli ktoś twierdzi, że jest człowiekiem, należy to sprawdzić i obiektywnie ocenić. Jeśli faktycznie tak jest, dać mu prawa, jakie mają inni ludzie. I tak, jestem świadoma tego, jak absurdalnie brzmi to, co właśnie napisałam, ale pamiętajmy, że "to nie jest tylko gra, to nasza przyszłość" i niedługo możemy stanąć przed podobnymi dylematami.

Na razie mówię tylko o tej przyjemnej perspektywie, w której androidy miałyby okazać się być naszymi przyjaciółmi, z którymi moglibyśmy koegzystować, ale co jeśli okazałoby się jednak, że chciałyby zastąpić słabą, ludzką rasę lepszą, własną? Na chwilę obecną brzmi to jak szaleństwo wyjęte z filmu science fiction, ale spójrzcie na Sophię, robota, który zachowuję się dokładnie jak człowiek, a nie tak dawno otrzymał obywatelstwo w Arabii Saudyjskiej. Możecie zobaczyć sobie fragment wywiadu (bo Sophia udziela wywiadów), w którym mówi, że planuje zniszczyć ludzkość.


Niepokojące, prawda?

Podejrzewam, że moje zdanie tutaj niczego nie zmieni, ale uważam, że powinniśmy przestać próbować tworzyć androidy, a tym bardziej upodabniać je do ludzi. Nie potrzebujemy tego i może jestem naiwna, ale co jeśli przyniesie to więcej szkód, niż korzyści? Ludzie od wieków podrzucają sobie kłody pod nogi, tworzą rzeczy, które im szkodzą i nie da się ukryć, że jeśli cokolwiek kiedyś doprowadzi do końca ludzkości, będą to właśnie oni sami.

wtorek, 12 czerwca 2018

Co zrobić, żeby pracować 24 godziny na dobę?


Praca w domu stała się ostatnio zadziwiająco popularnym tematem. Wszyscy nagle chcą rezygnować z etatu i zostać swoim własnym sterem, żeglarzem, okrętem. Zupełnie mnie to nie dziwi, bo sama postanowiłam sobie, że dopóki naprawdę nie będę musiała i głód mi nie zajrzy w oczy, nie wrócę do pracy od dziewiątej do siedemnastej. Ale zastanówmy się. Czy praca w domu naprawdę jest tak cudowną sprawą, jak może się wydawać? I czy da się tak w ogóle utrzymać?

Od początku.

Nie mieć nad sobą szefa, móc robić sobie przerwy kiedy tylko chcemy i mieć możliwość zrobienia sobie dnia wolnego, kiedy nie mamy ochoty na pracę… Niestety nie jest to takie kolorowe. Tym najważniejszym argumentem za pracą w domu jest to, że to ja jestem swoim szefem i nikt nie stoi nad moją głową. Od razu mogę powiedzieć, że to nie jest prawda. Szefem przedsiębiorcy jest jego klient, bo to on mu płaci. Co prawda sami możemy rozplanować swój czas pracy, ale nie dostaniemy wynagrodzenia, jeśli nie spełnimy wymagań klienta. Tak jest z każdą branżą: jeśli prowadzimy sklep internetowy, musimy wysłać zamówienia, jeśli piszemy bloga, musimy dostarczyć czytelnikom treści, jeśli jesteśmy grafikami-freelancerami, musimy wypełnić zlecenia. Ja z kolei uczę angielskiego, prowadzę prywatne lekcje, szkolenia. Moimi szefami są moi klienci, dla których wykonuję określoną usługę.

Czas pracy.

Innym argumentem jest to, że osoba pracująca w domu sama ustala swoje godziny pracy. Co więcej, osoby, które zastanawiają się nad rozpoczęciem tego rodzaju działalności często myślą, że będą mogły pracować dużo mniej, niż na etacie. To niestety mit, bo prawda jest taka, że w domu pracujemy dużo więcej, niż w biurze.

Problem leży w tym, że kiedy przestajemy pracować dla kogoś, a zaczynamy dla siebie, mimowolnie pracujemy coraz więcej. Dzieje się to szczególnie wtedy, kiedy ta praca jest naszą pasją. Ja na przykład łapię się na tym, że tak naprawdę nie jestem w pracy tylko wtedy, kiedy śpię. Wydawać by się mogło, że pracuję tylko po 3-4 godziny dziennie, kiedy przychodzą do mnie moi uczniowie, albo kiedy muszę gdzieś podjechać poprowadzić zajęcia. Prawda jest taka, że takie lekcje trzeba przygotować, trzeba obmyślić indywidualny plan nauczania dla każdego klienta, znaleźć materiały… I nawet kiedy do wszystko mam już gotowe, dalej zastanawiam się co jeszcze mogłabym poprawić, co dodać. Z tego, co wiem, nie jestem pojedynczym przypadkiem.

Oddzielenie pracy od życia prywatnego (tak zwany life - work balance) to ogromne wyzwanie i na tym polu praca na etacie absolutnie wygrywa. Oczywiście w niektórych branżach zabiera się papiery do domu, ale zwykle dzień kończy, powiedzmy, o siedemnastej i potem mamy czas wolny. Życie freelancera wygląda zwykle zupełnie inaczej i nie jest to specjalnie zdrowe.

Jaka praca, taka płaca?

Kolejną sprawą jest kwestia wypłaty. O ile na etacie mamy pewne pieniądze na koncie co miesiąc, freelancerzy nie mają tak łatwo. Ja akurat nie mam tego problemu, bo większość moich klientów płaci mi od razu (poza firmami, dla których czasem pracuję, ale tutaj też nie miałam do tej pory specjalnych problemów) i widujemy się na żywo, więc nie ma tutaj opcji, żeby ktoś mi nie zapłacił. Jednak bywa różnie. Nie jest tajemnicą, że klienci mają problem z płaceniem freelancerom na czas, przedłużają termin płatności jak tylko się da i nierzadko trzeba się kłócić o to, żeby w ogóle dostać pieniądze za swoją usługę. Chyba nie muszę długo mówić o tym jak śmieszne to jest.

W każdym razie praca na etacie jest opcją, która przysporzy nam mniej kłopotu i oszczędzi nerwów jeśli chodzi o wypłaty.

W takim razie nie warto?

Warto. Oczywiście, że warto. Jak już powiedziałam na początku, ja nie chcę wracać na etat. Kręci mnie zarządzanie moją pracą, decydowanie o tym ile pracuję (nawet jeśli mam świadomość tego, że pracuję za dużo) i o tym ile zarobię. Nie muszę się martwić tym, jak pogodzę pracę ze studiami, bo mogę wszystko sobie ustalić tak, jak sobie tego życzę.

Jeśli myślicie o pracy w domu, go for it, ale rozważcie sobie najpierw wszystkie wady i zalety tego rozwiązania i nie skaczcie na głęboką wodę, bo interes może nie iść na początku. Nie mniej jednak, bądźcie sobie sterem, żeglarzem, okrętem, bo warto.

sobota, 5 maja 2018

Nie zmoknij! - Analiza The Rain, nowego hitu Netflixa

Nie da się ukryć, że reklamy The Rain pojawiają się wszędzie. Muszę też przyznać, że zwiastun, który widziałam kilka dni temu bardzo przypadł mi do gustu i nie mogłam się doczekać momentu, w którym serial pojawi się na Netflixie. Co prawda nie pokazał on niczego, czego nie widziałabym wcześniej (apokalipsa jak apokalipsa, nawet pokazali scenę z przeroconym tirem na autostradzie), ale motyw toksycznego deszczu wydał mi się niesamowicie intrygujący.
Mając dosyć wysokie oczekiwania postanowiłam oglądać The Rain i komentować go "na żywo", odcinek po odcinku. Mamy przed sobą długie 6 godzin, więc startujmy!



Odcinek 1
Zaczynamy z grubej rury. Poznajemy bohaterów gdy cała apokalipsa się zaczyna. Mamy Simone, jej brata Rasmusa (którzy jak rozumiem mają być głównymi bohaterami) i ich rodziców. Głowa rodziny jest chyba jakimś naukowcem i mogę się założyć, że ma coś wspólnego z tym całym deszczem.
Dzieci są w jakimś dziwnym schronie razem z matką, bo ojciec musiał iść ratować świat. Teraz jestem pewna na sto procent, że to on majstrował przy pogodzie.
Nie minęła 1/3 odcinka, a ja powoli tracę entuzjazm. Bohaterowie to kompletni debile. Ktoś właśnie zapukał do drzwi ich schronu, więc radośnie poszli otworzyć, chociaż wiedzieli, że pada zabójczy deszcz. Ach, no i matka zginęła, co w ogóle mnie nie zdziwiło. Nie mówię, że nie mogła tego inaczej rozegrać, bo zamiast rzucać się całym ciałem na mężczyznę, który przyszedł ich odwiedzić i który próbował wyciągnąć jej Rasmusa na powierzchnię, mogła po prostu złapać chłopaka za koszulkę i wciągnąć do środka, ale nadal jej śmierć zupełnie mnie nie dziwi.
No dobra, teraz Simone postanowiła zostawić brata samego i iść poszukać ojca. Czy oni naprawdę nie mogą siedzieć na tyłkach i czekać, skoro mają super schron z jedzeniem i tabletami?
Cofam to, jednak nie poszła i spędzili sześć lat w tym schronie. Z Rasmusa zrobił się przystojniaczek, swoją drogą.
Pod koniec odcinka Simone jednak wyszła, żeby przekonać się, że świat się generalnie skończył, a jakieś podejrzane typy odcieły im powietrze w schronie (bo z jakiegoś powodu wiedzą jak to zrobić), żeby wywabić ich ze schronu.

Odcinek 2

Najgłupsze dialogi, cześć pierwsza:
-Co tam masz, Per?
-Peryskop. Jak moje imię. Per-yskop. Zabawne, prawda?
-To kalejdoskop, idioto.
-Czyli nie zabawne?

Rasmus (w samej bieliźnie) i Simone zostali zamknięci w jakimś pomieszczeniu, a podejrzane typy przeszukały ich schron. Na szczęście Simone to spryciula i powiedziała liderowi grupy, że wie gdzie jest jedzenie, dzięki czemu pozwolili im iść ze sobą.
W międzyczasie jakąś kobieta z dzieckiem weszła sobie na kozaku do jakiejś zakazanej strefy, której miała pilnować jakaś łamaga. Cóż, najwidoczniej w realiach tego serialu do pilnowania zakazanych stref wyznacza się pojedyncze osoby, które nie potrafią wykonać jednego zadania.
Chciałabym zatrzymać się na chwilę i zwrócić uwagę na relacje między rodzeństwem. Simone i Rasmus (w samej bieliźnie) najpierw spali na łyżeczkę, a potem szli za rękę. Nie chcę się tym sugerować, bo wolałabym uniknąć wątku kazirodczego.
Potem przez większość odcinka tylko idą. Przed samym bunkrem, do którego cały czas szli Rasmus wpada w kałużę i już prawie go zabijają, ale na szczęście okazuje się, że miał wodoodporne buty. Simone z kolei zachowuje się jak kozak, jakby żyła przez ten cały czas na zewnątrz, a nie w bezpiecznym bunkrze. Cała grupa trochę się kłóci, trochę zaczyna sobie ufać, a rodzeństwo bardzo szybko z przewodników-zakładników staje się przyjaciółmi towarzyszy podróży.
Simone weszła do łazienki, kiedy Rasmus się mył i stał w samym ręczniku. Ja nic nie sugeruje...
Znajdują wiadomość od szefa ich ojca i postanawiają udać się do Szwecji.


Odcinek 3
Fabuła jest przeplatana retrospekcjami, które pokazują historię naszej grupy podróżników. Mamy Beatrice, Leę i Jena (który wygląda jak Napoleon Dynamite), którzy trzymali się razem i lidera grupy i jego przydupasa (których imion nie byłam w stanie jeszcze zapamiętać), czyli drugą drużynę. Lider i ten drugi widocznie uznali, że groźby to najlepszy sposób na znajdowanie znajomych, bo tak też poznali tą drugą grupę.
Simone i Rasmus odchodzą szukać taty, a reszta grupy szybko do nich dołącza, bo w sumie to nie mają nic lepszego do roboty.

Najgłupsze dialogi, cześć druga:
-To hasz
-Nie, to gówno.
-Mówię, ci ze hasz.
-Gówno ma 6 lat.
-Mozna to zjeść.
-Lubisz gówno? 

Związki z tym serialu to niezła telenowela: Simone leci na lidera, ale lider woli Beatrice. Nie wiadomo o co chodzi Beatrice, bo w sumie trochę lubi Rasmusa, ale śpi z liderem i obiecuje mu, że pójdzie z nim na randkę jak apokalipsa się skończy. Tylko Lea i Napoleon tworzą normalny związek.
Grupa się rozdziela, a Simone spotyka małego chłopca, z którym chowa się przed deszczem. Pojawia się ojciec chłopca, który bez powodu krzyczy na Simone. Ich relacje się trochę poprawiają jak zaczynają rozmawiać. Niestety wychodzi na jaw, że dziewczyna ma mózg z waty. Kiedy chce wyjść z ukrycia ojciec chłopca ostrzega ją, że nie ma tam ludzi, a tylko zwierzęta, na co ona mówi "Jak to? Przecież widziałam tam ludzi!". Kto by się spodziewał, wyjście nie było takim dobrym pomysłem, bo zostają zaatakowani przez lokalsów i nowi znajomi Simone giną. Ona za to zamiast im pomóc, ucieka.
Przy okazji Rasmus zostaje dźgnięty nożem, bo Simone jak skończona idiotka wygaduje się, że mają jedzenie w schronie. Nie wiem jakim cudem ta dziewczyna jeszcze żyje. Chociaż wiem - głupi ma zawsze szczęście. Z tego samego powodu akurat dowiadują się, że w pobliżu jest lekarka, która może pomóc Rasmusowi. Co za zbieg okoliczności...
Lider i jego przydupas znajdują dziwne urządzenie, które pokazuje im mapę strefy kwarantanny. Zauważają, że widać tam mur i dochodzą do wniosku, że za nim musi być życie. Stwierdzają, że tam pójdą w takim razie jak już znajdą lekarza dla Rasmusa.

Odcinek 4
W jednej z retrospekcji widzimy sceny z życia Jena. Któregoś dnia spotkał głuchoniemą dziewczynkę, która najwidoczniej ma niesamowity dar przekonywania, bo scena jej, kiedy prosiła Jena, żeby został z nią i jej rodziną wyglądała mniej więcej tak:
Głuchoniema: Zostań.
Jen: Nie mogę, muszę iść.
Głuchoniema: No zostań, plz.
Jen: No ok.
W końcu docierają do tej lekarki i od razu widać, że coś jest z nią nią tak. Najpierw kazała im spadać i groziła im bronią, a jak już udało im się ja przekonać, żeby jej pomogli, mówi, że ona zawsze stara się pomóc każdemu, kto tego potrzebuje. Celując w nich z pistoletu? Super pomoc.
Niedługo potem okazuje się, że miałam rację, że lekarka jest zła, bo pod pretekstem zrobienia Rasmusowi zastrzyku na tężec zabiera jego i Simone do schronu, gdzie próbuje ich zabić. Zdenerwowała się, bo deszcz, który stworzył ich ojciec (wiedziałam!) zabił jej dzieci. W końcu jednak lider wkracza i zabija lekarkę, więc wszystko kończy się prawie dobrze. Absurdalne jest tylko to, że  zaraz po tym jak brzuch Rasmusa zostaje zszyty, ten może sobie swobodnie biegać. Chyba nie tak działa ludzki organizm, ale co ja tam wiem.
No prawie, bo pojawił się wątek Jena, pana z tatuażem i jego kolegów. Wcześniej widzimy jak zabijają ojca głuchoniemej na jej oczach. Warto w ogóle zwrócić uwagę na tą grupę, bo kiedy przyszli i zapytali ojca czy jest sam, a gdy odpowiedział, że tak, postanowili uwierzyć mu na słowo i nie sprawdzić terenu. Bardzo sprytnie. Jen w tym czasie tak bardzo uciszał swoją głuchą koleżankę, że ją udusił. Podejrzewam, że to miała być scena do płakania, ale niestety przez to, że rozwój relacji tej dwójki został pokazany w jakieś dwie minuty, nie dało się do nich wystarczająco przywiązać. Z resztą błagam, on ją uciszył na śmierć (Niech zamilknie na wieki). Teraz Jen rzuca się na tego z tatuażem i strzela do niego w ramach zemsty. Szkoda tylko, że zapomina potem uciekać i ginie z rąk jego kolegów. Cóż, Jen też jest debilem i teraz wszyscy są smutni.


Odcinek 5
Mam wrażenie, że Lea szybko pocieszy się po śmierci Jena, bo już wpada w ramiona przydupasa-awanturnika. Nie chcę jej oceniać za szybko, ale do tej pory wszystkie moje przypuszczenia się sprawdziły, więc kto wie?
Jak zwykle w odpowiedniej chwili znaleźli się odpowiedni, chętni do pomocy ludzie. Szkoda, że to najbardziej sztampowy przykład sekty. Czekam tylko aż dadzą im takie same piżamki, w które wszyscy byli ubrani. Albo nakarmią ich ludzkim mięsem.
Coś tu nie gra. Ci ludzie jedzą warzywa, które wychowali na wodzie z toksycznego deszczu. A teraz każą im się myć z wodzie, która na sto procent jest deszczówką.
Nie pomyliłam się co do piżamek, a ci ludzie są niepoważni, bo ufają tej sekcie. Oni nie dość, że ubierają się tak samo, to jeszcze co miesiąc jedzą posiłek w ciszy, a nie ma nic gorszego, niż siedzenie przy stole bez rozmowy. Mam nadzieję, że się co do niej nie pomyliłam, bo chcę, żeby te głąby dostały za swoje.
Poznajemy teraz trochę historii Lei, która pomimo zakazu religijnej matki idzie na imprezę, gdzie znajomi odrzucają jej coś do drinka, a jeden z nich ją gwałci. Nie chcę się za bardzo rozwodzić na tym jak okropne jest to, co ją spotkało i jak potraktowała ją matka, więc powiem tylko, że to, że Lea i jej mama pokłóciły się zaraz przed deszczem jest kolejną bardzo przewidywalną rzeczą w The Rain. Szkoda tylko, że Lea będzie teraz przekonana, że to ona zabiła wszystkich.
Wracając do kazirodczego związku między Simone, a Rasmusem, to chłopak właśnie zapytał jej czy chce spróbować seksu. Dwa razy.
Najgłupsze dialogi, cześć trzecia:
-Zabiłam moją matkę! Ty też kogoś straciłaś?
-Córkę i wnuczkę.
-Gdzie one są?
Litości, miałam rację po raz kolejny. Sekta właśnie nakarmiła swoich gości ludzkim mięsem. Niewiarygodne jakie to wszystko jest przewidywalne.

Odcinek 6
Właśnie skasowało mi się wszystko, co napisałam o tym odcinku, więc streszczę wam szybko co się stało.
Wszyscy uciekli od ludzi z sekty, a Rasmus udawał, że jego rana jest zainfekowana, żeby móc sobie pobaraszkować z Beatrice. I w zasadzie mu się udało, ale spadła na nią kropla deszczu. W tym samym czasie Patrick chciał pocałować Simone, ale ona za bardzo nie chciała, więc popchnął ją na deszcz. Za nią poszła Lea, żeby pokazać, że woda nie jest toksyczny i chyba faktycznie nie była. Przynajmniej nie dla wszystkich, bo Beatrice umarła. Za to nic się nie stało Simone, Lei i Martinowi, który też wesoło wyskoczył na deszcz. W końcu Martin wyrzucił Patricka ze schronu za to, że był dupkiem i próbował zabić Simone. Trochę szkoda, ale w sumie dobrze mu tak.

Odcinek 7
Rasmus wraca jak syn marnotrawny do towarzyszy, ale oni nie chcą pomóc mu z martwą Beatrice, więc ten ucieka. Szybko łapią go ludzie z Apollona, którzy odkrywają, że chłopak jest odporny na truciznę. Reszta oczywiście postanawia go poszukać.
W tym momencie chciałabym zcharakteryzować po krótce bohaterów, którzy są tak płascy, że nie będzie z tym problemu.
Simone - udaje badassa, ale nie zawsze jej to wychodzi, bo ma mózg z waty.
Rasmus - młody, głupiutki, przystojny, ale tego nieświadomy.
Lea - głęboko wierząca, naiwna.
Beatrice - ufa wszystkim, nie rozumie własnych uczuć.
Martin - lider. Twardy, nie ufa nikomu.
Patrick - badass z trudną przeszłością.
Jen aka Napoleon Dynamite - już zapomniałam, że był ktoś taki. Przygłup.
Wracając do fabuły...
Patrick daje się złapać Apollonowi, a Rasmus już w sumie tylko chce się zabić, tylko wszystko i wszyscy mu to utrudniają. Jednak w końcu stawia na swoim i wstrzykuje sobie wirusa, ale oczywiście nie umiera, bo przecież jest odporny. Niech już go wezmą do laboratorium i zrobią te szczepionki, błagam.
Martin i Patrick się godzą (oczywiście).
Najgłupsze dialogi, cześć czwarta:
-Przyszliśmy tylko po Rasmusa, Patrick.
-Martin, żartujesz?!
-Tak, haha.
Apollon zabiera Rasmusa do laboratorium. Czekam teraz tylko na spotkanie z ojcem, który bez wątpienia nadal żyje.


Odcinek 8
Dobra, ostatni odcinek. Powiem szczerze, że chce, żeby to się już skończyło, więc cieszę się, że The Rain ma tylko osiem odcinków. Obejrzę to do końca tylko dlatego, że podjęłam się pisania recenzji i zamówiłam sobie jedzenie do serialu. Lecimy z tematem.
Rasmus od samego początku zachowuje się jak rozpieszczony bachory, który się obraża, bo ludzie każą mu żyć, żeby mogli ocalić ludzkość. Biedny Rasmus!
Zgodnie z moimi przewidywaniami ojciec żyje. Tłumacz się czemu zostawiłeś dzieci same na sześć lat!
W sumie to zabawne okoliczności do przedstawienia tacie swojemu nowemu chłopakowi.
Panie i panowie, mamy zaskoczenie! Okazuje się, że Jen żyje! Przyznam, że brawo dla The Rain, bo tego się zupełnie się spodziewałam. W końcu!
Najgłupsze dialogi, cześć 5:
-Myślałam, że nie żyjesz!
-Brałem prysznic.
W tym miejscu, w którym są bohaterowie wszystkim podawane są jakieś podejrzane tabletki. Znowu zalatuje sektą.
Okazuje się, że ojciec nie przyszedł po rodzeństwo, bo chciał chronić Rasmusa. Wirus jest w jego rdzeniu kręgowym, więc próby stworzenia szczepionki skonczyłyby się jego śmiercią. Cieszę się, że ojciec nie okazał się być dupkiem. Z drugiej strony trochę słabo, że robił jakieś eksperymenty na własnym synu, niezależnie od tego jakie były jego zamiary.
Pozwolę sobie nie zdradzać zakończenia, ale było debilne.

Podsumowując...
The Rain jest jednym z gorszych seriali Netflixa, jaki widziałam. Jest przewidywalny, momentami nudnawy, ma za proste, głupie postaci. Nie powiem jednak, że ostatnie sześć godzin były czasem straconym, bo z jakiegoś powodu dobrze się bawiłam. Co prawda końcówka już trochę mi się dłużyła, ale widzialam gorsze seriale.
A Wy widzieliście już The Rain? Może bardziej przypadł Wam do gustu, niż mi. Dajcie znać!

sobota, 17 marca 2018

Czy warto publikować na Wattpadzie?

Wierzcie mi lub nie, ale kiedyś pisałam bardzo dużo fanfiction, głównie na podstawie "Harry'ego Pottera". Mój debiut w tym gatunku literackim (?) zaliczyłam już jako dziewięcio-, dziesięciolatka i, broń Boże, nie było to dobre. Do tej pory w Internecie krąży moje opowiadanie, w którym Hermiona idzie na zakupy ze swoim tatą (Voldemortem, oczywiście), żeby kupić sobie mini spódniczkę w kolorze zachodzącego słońca i bluzkę niebieską niczym głębia oceanu.
Mówię o tym, bo niedawno sobie przypomniałam o całej idei fanfiction i postanowiłam poczukać sobie czegoś do poczytania. Zupełnym przypadkiem trafiłam na Wattpad.

Pozwolę sobie szybko wyjaśnić czym jest ten cały Wattpad, jeśli ktoś z Was o nim nie słyszał. Otóż jest to strona, na której dosłownie każdy może publikować swoje opowiadania w odcinkach, wiersze, czy cokolwiek tam jeszcze sobie tworzy. Wystarczy się zarejestrować i w zasadzie już można zacząć pisać. Gotowy tekst możemy sobie otagować, dodać do odpowiedniej kategorii, stworzyć do niego okładkę... Kraina mlekiem i miodem płynąca dla internetowych pisarzy, można by rzec. W dodatku użytkowników jest bardzo dużo, więc nie ma wątpliwości, że znajdziemy tam kogoś, kto przeczyta nasze wypociny. Po prostu cudownie, prawda?

Niestety nie jest tak kolorowo.

Na Wattpadzie są miliony opowiadań i niestety większość z nich jest na bardzo niskim poziomie. Są to historie z płaskimi bohaterami, praktycznie bez opisów, ale za to z licznymi błędami logicznymi, ortograficznymi i interpunkcyjnymi. Ale wiecie co jest najgorsze? To, że takie twory dostają tysiące, miliony wyświetleń. Na Wattpadzie jest ranking i pierwsze miejsca w tym spisie w niemal każdej kategorii zajmują właśnie te słabo napisane historie. Dlaczego? Trudno jest mi odpowiedzieć na to pytanie. Może ludzie lubią czytać słabe opowiadania? Czyżby hate-reading?

Nietrudno jest zauważyć, że Wattpad jest serwisem dla raczej młodszych osób, takich, które dopiero zaczynają swoją przygodę z pisaniem. Czy to źle? Myślę, że nie, bo i takie miejsca są potrzebne. Być może ci wszyscy ludzie kiedyś dopracują swój warsztat i będą tworzyć naprawdę wartościowe teksty. Kto wie? Na razie niestety trudno jest tam znaleźć coś dobrego do poczytania, bo takie opowiadania znikają w gąszczu tych gorszych.

Widać to też w sekcji komentarzy, które są pełne wiadomości typu: "Ale super! Czekam na next, wpadnij do mnie!". Jeśli dostaję taki komentarz, to skąd mam wiedzieć czy osoba, która go napisała faktycznie przeczytała mój tekst czy chce się tylko zareklamować?


Jest jeszcze coś, co denerwuje mnie najbardziej w tym serwisie. Wielokrotnie wpadałam na opowiadania, które w opisie miały napisane, że nie należą do właściciela tego konta, tylko do kogoś innego, a on je po prostu wrzuca na Wattpada. Czasem był podany pseudonim autora, ale nie zawsze. Jak dla mnie coś takiego jest kradzieżą. Jak można wziąć opowiadanie kogoś innego i wrzucić je na swój profil na Wattpadzie? Dodanie informacji, że nie należy ono do nas nie jest usprawiedliwieniem! Może ja czegoś nie rozumiem.

Sama opublikowałam na Wattpadzie kilka rozdziałów moich opowiadań, żeby zobaczyć jaki będzie odzew i wiecie co? Dostałam oczywiście jakieś tam wyświetlenia i kilka komentarzy (na pewno przyszło to łatwiej, niż na blogspocie, na przykład), ale mam wrażenie, że dodawanie tam czegokolwiek nie ma za wiele sensu. Wartościowe teksty znikają w tym śmietniku pełnym opowiadań pisanych przez dziesięciolatki zakochane w Harrym z One Direction. Mnie samej ciężko jest tam znaleźć coś godnego uwagi, więc jak mam dotrzeć do potencjalnych czytelników?

Na razie nie usuwam mojego konta, bo chcę dodać tam opowiadania, które zaczęłam, żeby nie zawieść tych kilku osób, które faktycznie je czytają, ale w końcu ten moment nadejdzie. Więc czy warto publikować na Wattpadzie? Myślę, że są inne miejsca, w których wasze teksty zostaną lepiej przyjęte.